Głębia problemu

Przy ponad 30-stopniowych upałach wyśmienitym rozwiązaniem jest pójście na basen – zwłaszcza  kryty (gwarancja miejsca na torze i ograniczony zasięg palącego słońca). Ten, na który zwykle chodzę, w sezonie wakacyjnym jest czynny krócej, więc pojechałam do sąsiedniego miasta. Basen szczególny, bo taki, w którym stawiałam pierwsze pływackie kroki, a właściwie pierwsze podrygi w wodzie. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, bo każdy się przecież uczył kiedyś na jakiejś pływalni. Tyle, że ja do grona osób pływających dołączyłam niespełna kilka lat temu, jako dorosła już osoba.

Dorośli ludzie uczący się czynności, które dużo szybciej opanowują dzieci, zawsze wyglądają dość komicznie. Próby utrzymania równowagi na rowerze, czy nieporadne sznurowanie butów, pokazywane czasem w reportażach o mieszkańcach krajów afrykańskich, zwykle budzą szacunek, ale i niepohamowany uśmiech na twarzy. Możecie sobie więc wyobrazić, jak z boku musiały wyglądać moje zmagania z zanurzeniem głowy pod wodą po raz pierwszy i w kilku kolejnych odsłonach. Szeroko otwarte z przerażenia oczy, przyspieszony oddech z łapczywym połykaniem powietrza i nieporadne, nerwowe ruchy rąk i nóg – to tylko oględny opis tego, co się w rzeczywistości ze mną działo.

Być może zastanawiacie się, dlaczego odłożyłam naukę pływania na późniejsze lata. To niezupełnie tak. Moje dziecięce próby były dość liczne, ale wcześniej nie trafiłam na wystarczająco cierpliwego nauczyciela-amatora (wujkowie, kuzyni itp.). Sama też nigdy nie wpadłam na to, że akcesoria takie jak okularki zwiększą komfort zanurzania się na tyle, żeby nie skupiać się na mruganiu powiekami, tylko na oddechu. Te i wiele innych czynników oraz nieznajomość techniki sprawiły, że mimo wielu podejść, wciąż nie byłam zdolna utrzymać się na wodzie. Ogarniał mnie paraliżujący lęk przez podtopieniem i wielokrotnie mówiłam sobie: to nie dla mnie, nigdy nie nauczę się pływać. Tyle samo razy wychodziłam z basenu zrezygnowana, a jednocześnie nie mogłam sobie odpuścić, czując, że to jest do opanowania. Że musi być jakiś sposób…

I był. Udało mi się dopiero wtedy, kiedy byłam przygotowana sprzętowo (wygodny strój pływacki  + okularki) i psychicznie (wiedziałam, że lęk przed wodą jest irracjonalny i siedzi wyłącznie w mojej głowie) oraz miałam serdecznego, ale surowego nauczyciela (siostra, która znała mnie jak nikt inny i dobrze wiedziała, w które struny uderzyć dla uzyskania pożądanego efektu). Podobno nauczyciel pojawia się wtedy, gdy uczeń jest gotów i w moim przypadku chyba dokładnie tak się złożyło.

Mimo, że mam już na koncie trochę osobistych sukcesów, nauka pływania była jednym z najważniejszych. Dlaczego? Skąd mogę to wiedzieć, skoro przede mną jeszcze całe życie wyzwań i, mam nadzieję, sporo osiągnięć?

Cały proces nauki pływania jest dla mnie swoistym studium przypadku, na którym mogę się uczyć, z którego mogę wyciągać wnioski. Jest schematem moich reakcji w sytuacjach zmagań z trudnościami. Na przykładzie opanowywania tej jednej umiejętności widzę przyczyny powodzenia, jak i wcześniejszych niepowodzeń. Do dziś dokładnie pamiętam nie tylko paraliżujący strach, ale też obezwładniające poczucie szczęścia po przepłynięciu pierwszych metrów. Dokładnie potrafię odtworzyć monolog wewnętrzny z chwili, gdy moje ciało stawiało największy opór, oraz to jak reagowałam na sugestie z zewnątrz. Wiem, jak istotna była wtedy motywacja wewnętrzna („pływanie to przydatna i podobno przyjemna umiejętność”) i jaką rolę odegrała zewnętrzna („mam chłopaka z AWFu, więc głupio nie umieć pływać”). Wiem, że właściwe narzędzia są tak samo ważne, jak determinacja i zapał, a dobry nauczyciel i wsparcie są nieodzowne.

Od tamtej pory z powodzeniem przewiduję, w jaki sposób zareaguję na przyszłe przeszkody w drodze do celu. A to niezbędna samowiedza. Wiem już mniej więcej, w jakich momentach się zniechęcam, kiedy będę gotowa odpuścić, a co może stanowić wiatr w żagle. Wiem, kiedy warto przeczekać gorszy dzień, a kiedy jeszcze raz zagryźć zęby.

O tym wszystkim przypominałam sobie wczoraj przygotowując się do wejścia na pływalnię. Po przyjemnie chłodzącym prysznicu poszłam na swój „dziewiczy” basen rekreacyjny i przepłynęłam kilka długości. Potem siostra zaproponowała, żebyśmy przeszły na drugi, sportowy –  z nieco chłodniejszą wodą. Poszłam bez namysłu, odbiłam się od brzegu, jednak po dopłynięciu do połowy – spanikowałam. Nagle dno zaczęło mi się oddalać, bo wcześniej nie doczytałam, że ten basen ma głębokość 4 metrów. Nigdy jeszcze nie pływałam na takiej głębokości. Zawróciłam i pływałam tylko do połowy basenu po płytszej stronie.

Po gwizdku ratownika opuszczałam basen ciężko wzdychając. Znów jakieś schody – myślałam przybita – i kolejne bariery do pokonania.  Po chwili rozchmurzyłam się wiedząc, że zmierzenie się z lękiem przed tymi 4 metrami nie będzie się znacznie różniło od przełamywania strachu przed zanurzeniem głowy pod wodą. Trochę to oczywiście potrwa, kilka razy zrezygnuję, żeby za którymś razem swobodnie wypuścić się na tą głębokość.

A Wy, drodzy Czytelnicy, macie na koncie takie doświadczenia, które na zawsze wryły się w Waszą pamięć i są cenną skarbnicą wiedzy o Was samych?  Jakie macie sposoby na radzenie sobie z lękami i ograniczeniami?

Pozdrawiam,

Magda

Ten wpis został opublikowany w kategorii Inne i oznaczony tagami , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz